Dom na pustkowiu. W szczerym polu. Daleko od drogi, od miasta. Od ostatnich osiedli. Właściwie od wszystkiego. Szło się do niego przez mokrą łąkę porośniętą krzakami. Wystarczyło że trochę popadało i zamieniała się w bagna Florydy. Jesienią wczepiały się w nie kłęby mgły i tylko znający ścieżkę mogli przejść suchą stopą nie zgubiwszy buta. Zimą ślizgaliśmy się uważając by nie zahaczyć o wystające czupryny traw. Pełno tam było kaczek, zająców i innego kolorowego tałatajstwa, którego zresztą byliśmy wtedy integralną częścią. Można też było dojść wąską szutrową drogą, która wiła się meandrami, pełnymi kałuż i wystających kamieni. Szło się spory kawał drogi i nagle, zupełnie abstrakcyjnie wyrastała regularna miejska kamienica. Jakby miasto uciekło, a ona nie zdążyła się zabrać albo nie mogła zdecydować. Jako dzieciaki baliśmy się tego domu i jak ćmy ciągnęliśmy do niego na drżących nogach, co i rusz wymyślając straszniejsze scenariusze. W jednym oknie paliło się światło. Zawsze. Wszystkie inne okna ciemne, niektóre bez szyb… Zbiorowa wyobraźnia kreowała pożeracza dzieci, wielkiego pająka, czy innego potwora…

Po latach, kiedy okoliczności rzuciły mnie w tą okolicę … Łąka była osuszona i pełna sczochranych suchych traw i badyli. I podzielona przez geodetów jak martwy niedźwiedź. Sznurki znaczyły granice działek a dorośli bawili się w dom, znacząc gdzie będą drzwi a gdzie podjazd do garażu (indianie byli już wybici albo zamknięci w rezerwacie). Kamienica… Światło się już nie paliło. Na miękkich nogach wychodziłem po stromych i wąskich skrzypiących schodach, a serce waliło mi, jakbym znów miał 8 lat. Aż śmiałem się pod nosem sam z siebie.

Sprzętów niewiele. I nawet nie dlatego że wyszabrowali pijaczkowie. Nie było specjalnych charakterystycznych śladów kradzieży i dewastacji. Wyglądało, jakby ktoś po prostu … wyszedł. Rzeczy poukładane tak, by były w zasięgu ręki. Wszystko na blatach albo niskich półkach. Wszędzie równa warstwa kurzu. I nieliczne pajęczyny. Na stole maszyna do pisania, w kącie wózek inwalidzki. Obok maszyny, na podłodze i kilku prostych regałach – papiery. Wzbijając tumany kurzu przejrzałem pobieżnie. Podania i prośby o zmianę miejsca zamieszkania…

wsteczny deszcz

Komentarze

comments