Zdarzało mi się w latach ’80 i ’90 wyjeżdżać na zachód. Dokładniej – wywoziłem się na roboty do Niemiec. Kulturowy szok – oczywiście pełne i kolorowe półki, samochody itd. Ale po chwili zachłystywania się dobrami materialnymi zwróciło moją uwagę coś innego. W pewnym uproszczeniu – ludzie byli dla siebie życzliwi. Uśmiechnięci i w razie potrzeby pomocni. W drobnych sprawach – przepuszczenie przez drzwi, przytrzymanie czegoś, poczekanie na wyzbieranie się jakiegoś guzdrały itp. zwykłe codzienne czynności, które u nas budziły irytację i nieprzychylne komentarze albo od razu bluzgi. Na ulicach kierowcy przepuszczający pieszych, pomagający sobie przy włączaniu się do ruchu, czy cierpliwie czekający na zorientowanie się w przestrzeni nietutejszego. U nas… ta wieczna irytacja przechodząca jak za naciśnięciem guzika we wkurw i agresję. Jakbyśmy zaczynali dzień od rozbicia cennej wazy i przytłuczenia sobie małego palca. Jakbyśmy oprócz kurtki wychodząc z domu ubierali wkurw codzienny. Bezinteresowny. Najeżeni na wszelki wypadek. Bo wokół sami wrogowie, więc trzeba być gotowym.
Tłumaczyłem to sobie tym, że u nich wszystkiego w bród i bezpieczeństwo socjalne nieporównywalne z naszym. Kiedy musiało się walczyć i podstawowe produkty żywnościowe by przetrwać, o podstawowe artykuły do higieny – jakież to upokarzające… O każdą rzecz… O każdą sprawę. Czy to w urzędzie czy na ulicy. Więc myślałem że jeżeli te sytuacje mają załatwione, to łatwiej jest im się uśmiechać do siebie bez powodu…
Mija niebawem 30 lat od przełomu. Poprawiło się w wielu dziedzinach niebotycznie. Tam gdzie się nie poprawiło – zjebaliśmy sami, ale to inna bajka. Poprawiło się absolutnie! Tym, którzy twierdza że za komuny było lepiej – niech wyp nie mam nic do powiedzenia. A skoro tak, to dlaczego nadal warczymy do siebie, bluzgamy z byle powodu, a nawet na widok kogoś odbiegającego od naszych norm żujemy ciężkie przekleństwa, by w stosownej chwili plunąć mu w twarz? Wiec może nie w tym była rzecz? Nie w trudności z codzienną egzystencją? Gdzie jest ten feler, który powoduje że nie ma w nas takiej zwykłej codziennej uprzejmości, życzliwości, gestów które tak naprawdę niewiele kosztują, a wracają do nas w innej postaci na zasadzie kosmicznego prawa – „dostajesz to, co dajesz”…
Co w takim razie tak naprawdę powoduje codzienny przymus bycia wilkiem dla wszystkich dokoła?

Kiedyś pracowałem w Kolonii. Wąskie uliczki, wysokie kamienice, każdy dźwięk słyszalny jak w amfiteatrze. Od co najmniej tygodnia ktoś wyjeżdżając o poranku (około 5.30 rano) do pracy straszliwie wizgotał paskiem klinowym. Nie było mowy, by komuś udało się nie obudzić, a potem zasnąć. Tyle serdecznych jobów co dostał użytkownik tego Golfa … Serio rozważaliśmy z kolegą wytłuczenie mu szyb albo poprzebijanie opon. I powstrzymywało nas tylko to, że jednak byliśmy tam nielegalnie. Kiedyś, wracając ze sklepu, zobaczyliśmy za wycieraczką tego nieszczęsnego samochodu…. nowy pasek klinowy!..

PS. Ponarzekałem na brak życzliwości i niechcący spojrzałem w lustro… przepraszam…

Komentarze

comments