Mam taką przypadłość że wszędzie słyszę muzykę. Sama się układa z otaczających mnie nieustannie dźwięków. Nie jestem jakimś wybitnym muzykiem, co pokazali mi dowodnie (i boleśnie) moi koledzy z kapeli, ale muzykę słyszę w każdym dźwięku. Problem tylko w tym, że nie potrafię tego przełożyć.
Często w kilku oderwanych od siebie dźwiękach rozpoznaję znany motyw – jakiś riff gitarowy czy charakterystyczny fragment z muzyki poważnej albo operowej arii. I to nawet nie to, że jestem jakimś wielkim znawcą czy koneserem – mam po prostu pamięć jak śmietnik i wszystko tam leży pomieszane, a ja, jak ten zbieracz szpejarz – usłyszę i po chwili z góry poplątanych motywów wyciągam pasujacy element, uśmiechnę się do siebie (bo tylko ja to słyszę) i słucham dalej. A właściwie to samo się słucha…
To czasem potrafią być różne źródła – gdzieś daleko pracuje młot pneumatyczny, sąsiadka trzepie dywan i zaskrzypiała otwierana brama – w tej jednej sekundzie dźwięki nałożyły się na siebie i osiągnęły przez ulotną chwilę właściwe wartości. Zabrzmiały… i już. Za chwilę odzywa się co innego. I zawsze mam pytanie – skoro tyle słyszę, to ile jest jeszcze muzyki, której nie słyszę? Nie rozpoznaję, bo nie mam jej do czego przyporządkować. Bom nigdy wcześniej nie słyszał? Rozterki inżyniera Mamonia który lubi tylko te piosenki które już zna.
Ale zdarzają się też sytuacje, gdzie całe otoczenie wydając dźwięki układa na bieżąco jedną długą symfonię. Pamiętam, gdy jako mały chłopak bywałem chory. Leżałem w łóżku, mając za cienką ścianą kuchnię w której nieustanie krzątała się babcia. Stuknięcia, szurnięcia, bulgoty, przelewanie i różne tam jeszcze odgłosy przefiltrowane przez ścianę i gorączkę układały mi się w splątany i skomplikowany, ale zrozumiały dla mnie wielki utwór muzyczny. Kuchenna symfonia. W ogóle dźwieki – ich słuchanie i wydawanie fascynowało mnię od zawsze. Pamiętam jak skonstruowałem swój pierwszy instrument – odwinąłem cienkie miedziane druciki z jakiegoś kondensatora i przywiązałem je do patyczka a drugimi końcami do przednich zębów. I modulując wargami szarpałem palcem. Druciki mając różną długość wydawały różne dźwięki słyszalne tylko dla mnie, bo rezonowały mi w czaszce. To się mogło źle skończyć bo kiedy spróbowałem te drutki szarpać językiem to o mało go nie straciłem. To na jakiś czas powściągnęło moje lutnicze zapały, ale za to odkryłem pogłos. Mieszkaliśmy na starym przedwojennym osiedlu, klatki schodowe wąskie i wysoko sklepione – głos niósł się, odbijał, brzmiał i fascynował. Odkryłem, że każda klatka ma swoje niuanse i delikatne różnice. Nie wiedziałem od czego to zależy ale z lubością je odkrywałem. Niestety mieszkańcy nie podzielali mojej fascynacji i już po kilku minutach śpiewu otwierały się jakieś drzwi (często kilka) i leciała wiązanka. Która splatała się z moim wyciem i również była dźwiękowo atrakcyjna, ale to się mogło wiązać z ciosem miotłą albo ścierą… Ale każdy blok miał po kilka klatek a bloków 12. Ocean dźwięków i możliwości. Inne chłopaki grały w piłkę albo gonili gdzieś po podmiejskich łąkach a ja wyłem po klatkach. Co przy innych moich przypadłościach – niewidzialni przyjaciele z którymi prowadziłem długie rozmowy czy odgrywanymi ad hoc scenkami dla niewidzialnego audytorium powodowało, że byłem brany za…
Z pewnych posunięć z czasem wyrosłem (?) ale często łapię się na tym, że rozmawiając z kimś, bardziej niż treści słucham melodii mowy – to osobny dział muzyki. Słucham kogoś i zupełnie irracjonalnie lubię go albo nie. Albo ma muzykę zupełnie pospolitą i niewartą uwagi. Albo tembr głosu i sposób mówienia, modulowania i akcentowania układa się w muzykę którą chcę słuchać.
Czasem słucham przemówienia jakiegoś polityka i myślę sobie „ależ fałszujesz skurwysynu!..”

Komentarze

comments