Święta. Napiszę to raz i raczej już nie podejmę więcej tego tematu. Bo brzydzą mnie i same święta i gadanie o tym dlaczego tak się dzieje…
Dlaczego teraz w większości traktujemy te święta jak dopust (nomen omen) Boży? Dlaczego odstręczają, jeśli nie brzydzą albo wkurwiają kolędy? Dlaczego albo wyjeżdżamy jak najdalej, albo marzymy o tym? Dlaczego, jeśli nie można inaczej, zaciskamy zęby i przechodzimy je na wdechu, żeby tylko przetrwać?.. Dlaczego, jeżeli tylko możemy, wymykamy się potem pod pretekstem pasterki na spotkanie z kumplami żeby obalić flaszkę?
A przecież kiedyś bywało inaczej. Jako dzieciaki czekaliśmy na nie z utęsknieniem! Była magia łakoci, ciepła i lampek na choince. Prezentów i wizyty babci i td itd… I nawet jako dorośli organizując te święta dla swoich dzieciaków i najbliższych czuliśmy radość i rozpierało nas szczęście. Piszę to na przykładzie własnym i na podstawie wielu rozmów i obserwacji. Moja rodzina nie była wierząca. Zachowywaliśmy dystan pełen szacunku. Nie było mowy o jakichś przytykach, antyklerykaliźmie czy kpinach. To była piękna bajka – razem z królewną Śnieżką, Czerwonym Kapturkiem i innymi pięknymi, dobrymi i dziecięco naiwnymi opowieściami. Składaliśmy sobie życzenia z drżeniem wzruszenia, wydobywając z siebie najszczersze słowa a opłatek kropiąc łzami. Takie święta pamiętam z dzieciństwa, takie przez jakiś czas robiłem.

Dziś ulegamy presji. Presji zakupów i jakiejś chorej protezie życzliwości. Ociekającej lukrem na palmowym oleju, słodkiej i sztucznej, powodującej odruch wymiotny jak wciskane lekarstwo. Przez nachalność kolęd ruszających do ataku zaraz po święcie zmarłych traktowanych jak nieustająca reklama, święta jawią się jako jeszcze jedna wyśmienita okazja, żeby się oporowo nażłopać coca coli. Którą reklamuje wizerunkowo ukradziony opój włóczęga z czerwonym od pijaństwa nosem. Kiedyś ta krzątanina była pełna magii i radości. Dziś niby wszystko możemy kupić gotowe albo w takim stanie przygotowania w jakim sobie życzymy. Całe święta tak spłycone, że nawet ja, zdeklarowany ateusz obchodzący je bez Boga, jako święto życzliwości i miłości patrzę z obrzydzeniem. Pytam się więc katolików, bo to przecie ich ważne święto – dlaczego na to pozwoliliście? Chyba że macie taki sam, ambiwalentny stosunek do tych bajek. Że religia religią ale życie sobie…

Może też jest tak, że jako dzieci nie poddawaliśmy w wątpliwość ani przez chwilę sprawiedliwości tego świata zaludnianego przez królewnę Śnieżkę, Jezusa czy innych krasnali. A potem patrzyliśmy na te święta jak i cały świat oczami naszych dorastających dzieci. A kiedy i one dojrzały… Kiedy pomyślimy, że mamy kolejny raz tym samym ludziom życzyć tego samego, to może nawet nie o to chodzi, że najchętniej życzylibyśmy im w najlepszym razie szybkiej śmierci, ale ile razy można komuś choremu życzyć zdrowia, biednemu pieniędzy itd.? Kiedy widzimy, że to jest po prostu czcze gadanie, że ktoś nas zaprzągł do takich a nie innych zachowań… Opłatek staje się gorzki jak fitolizyna.
A najpiękniejszą alegorią świąt jest obrazek sprzed pobliskich Delikatesów – z małych kolumienek skrzeczy ledwo rozróżnialna kolęda, pan w mokrym, zakrwawionym fartuchu tłucze karpia w łeb odważnikiem. W kolejce stoją starsze panie i krzywią się z niesmakiem. I wszystkie zamawiają z zabiciem…

Komentarze

comments