Balkon po zimie – szpeja których nie było gdzie upchnąć, jakieś śmieci, trochę liści, stare krzesło i powywracane doniczki. Co jakiś czas uchylam drzwi a to żeby przewietrzyć, a to odetchnąć coraz cieplejszym powietrzem…
Zbierało się na deszcz. Wiatr przeganiał ciemne chmury i poniewierał bezlistnymi jeszcze gałęziami. Chciałem sprawdzić czy już pada, wyszedłem na balkon i moją uwagę przykuło coś. Coś, czego tam wcześniej nie było. W jednej z leżących doniczek siedziało coś napuszonego i rozpierzonego. Po chwili rozpoznałem parę szarych ptaszków. Były tak wtulone w siebie, że gdyby nie dwie głowy, to byłbym pewien, że to jeden.
Ptaki – zdarzało mi się wyplątywać z sideł czy gałęzi żywopłotu. Przy mnie przestawały panikować; dawały się złapać, wyplątać, odczepić jakiegoś farfocla… Anegdotyczne były sytuacje kiedy siadały na mnie ni stąd ni zowąd jakieś młode wróble. Jak jakiś Franciszek. Mocno nieświęty…
Ptaszki były tak rozpiórcone, że nie mogłem rozpoznać nazwiska. Trochę większe od wróbla, szarości, brązy i czernie, smukły, wąski dziobek. Powoli kucnąłem w bezpiecznej odległości. Nastroszone piórka pulsowały w szybkim tempie – tak mocno łomotały małe serduszka. Najprawdopodobniej wracały z ciepłych krajów a tuż przed domem ojczyzna przywitała ich wichurą. Były tak zmęczone, że mniejszy, pani Ptaszkowa położyła dziób na grzbiecie i nawet nie otwierała oczu. Pomyślałem, że może by coś zjadły. Nie chciałem wykonywać za dużo ruchów, bo mogłoby się to skończyć tragicznie – zerwane instynktem w tym stanie albo rozbiją się o coś, albo usiądą gdziekolwiek padając ofiarą np kota. Wziąłem kromkę i najwolniej jak mogłem, podsunąłem pod same dzioby. Pan przyglądał mi się uważnie, lekko cofnął głowę i rozchylając dziób pokazywał jak tylko mógł, że może dziobnąć jakby co…
Wycofałem sie i przyglądałem z daleka. Pan pozwolił sobie na chwilę zamknięcia oczu. Nerwowa amplituda falowania nastroszonych piór powoli zanikała. Ptaszek poczochrał ptaszkę po grzbiecie, rozejrzał się żywiej, przyglądnął kromce, dzióbnął raz i drugi… Ćwierknął ostro i zaczął dzióbać aż kromka skakała jak żywa. Ocknęła się pani Ptaszkowa – przez chwilę dziobały jak szalone. Kiedy zwolniły, zajęły się uporządkowaniem garderoby – pan kilkoma ruchami z grubsza przygładził i wrócił do kromki a pani dokładnie, piórko po piórku układała na swoim miejscu. Owszem, dziobnęła raz na czas z godnością, ale po uporządkowaniu swojego upierzenia stwierdziła, że garderoba partnera jednak pozostawia wiele do życzenia i zaczęła poprawiać, układać, przygładzać…
Musiałem na chwilę odejść, ale kiedy wróciłem już ich nie było. Została tylko prawie całkiem wydzióbana kromka. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby zareklamowały mój balkon innym, jako najlepszy lokal w mieście. Płaci się ćwierkaniem…

Komentarze

comments