To było już jakiś czas temu. Nie wiem ile, bo kryjąc się w piwnicach, między spalarnią a prosektorium straciłem rachubę czasu. Ale musiałem uciekać i gdzieś się schować. Wyrwałem się w ostatniej chwili i w szamotaninie chyba wybiłem sanitariuszowi oko. Dlaczego? Wieźli mnie wózkiem do prześwietlenia RTG ręki. Zostawili przed drzwiami i nagle pojawiło się dwóch pielęgniarzy i stwierdzili, że to ja jestem tym pacjentem do amputacji nogi…. Jak szczur piłem wodę z kratki ściekowej i wyżerałem obsłudze kanapki, ale bałem się wyjść – tym razem mogłem nie mieć tyle szczęścia. Na szczęście znalazłem jakiś biały fartuch i stetoskop…
Da się żyć! Przemykam szybko po korytarzach, w ręku trzymam zawsze jakiś plik papierów. Na szyi stetoskop – znak statusu. Ważna też jest mina i zdecydowany krok. Sypiam na kozetce w jakimś otwartym gabinecie, jem na stołówce. Nikt nie pyta. Czasami zaczepią mnie na korytarzu wioząc jakiegoś nieszczęśnika na wózku. Wymruczę wtedy kilka łacińskich sentencji i medycznych wyuczonych terminów o lekach i dawkowaniu.
Zauważyłem, że większość lekarzy porusza się i reaguje tak jak ja – jakby pędzili z ważnymi wynikami do konającego pacjenta. Zacząłem ich nawet rozpoznawać. Pozdrawiamy się energicznym skinieniem głowy.
Dziś w windzie poprosili mnie o konsultację. Wertowałem papiery marszcząc czoło i mamrocząc formułki. Zobaczyłem, że badawczo przygląda mi się jednooki pielęgniarz. Szybko naciągnąłem maseczkę. I zaleciłem amputację nogi.

Komentarze

comments