Byłem już wtedy uznanym zjawologiem i duchoznawcą. Zapraszany na kongresy różnych nawiedzeńców, przekonanych że tylko oni i może jeszcze parę osób. A 95% to oszuści… Cóż, ja też tak twierdziłem…
To była daleka grecka wyspa, z dala od szlaków i na samym krańcu wód terytorialnych. Mały rybacki port, ruiny i kozy. Byłoby jak wszędzie, gdyby nie … zjawa. (Gdyby nie ona, to mnie też by tu nie było). Usłyszawszy wiele o mocy zjawiska, czasie ekspozycji i interakcjach w jakie wchodziła z przypadkowymi widzami – z wieloma przesiadkami wreszcie dotarłem do wyspy. Po drodze, im bliżej celu, tym częściej i szczegółowiej słyszałem opowieści o tej jedynej atrakcji na całym akwenie.
Ruiny pałacu, poprzerastane krzewami, kilka napisów nabazgranych na ścianach, trochę śmieci i wszędobylskie kozy.
Zjawa była niegroźna – z grupy nieszczęśliwych, którzy umarli ze zgryzoty i nieszczęścia. Z tęsknoty. Patrzyłem zafascynowany na materializującą się postać w stroju z przed dwustu lat, opalizującą w świetle księżyca. Wyglądała jakby stale na kogoś czekała; wpatrywała się w morze i obracając w palcach różaniec przecierała oczy. Później odchodziła garbiąc się jakby niosła na plecach stukilowy głaz. I nikła. W ciągu nocy pojawiała się czasem kilka razy. Legenda głosiła że to była młoda, czekająca żona. Kupiec pojechał do Anglii po sukno. Ślad i słuch po nim zaginął..
Przeklęte miejsce na nabrzeżu. Co wybudują – najdalej do roku spłonie. Portowy plac w Birmingham, sprzedawany za psie pieniądze najczęściej stał pusty – nawet składowane na wolnym powietrzu skrzynie w pewnym momencie stawały w ogniu. Można by podejrzewać konkurencję, niefrasobliwość czy chuligańskie wygłupy. Ale tak od dwustu lat? Ponoć wszystko zaczęło się, kiedy bandyci nie mogąc wymusić na jednym kupcu pieniędzy, spalili go w magazynie razem z towarem. Od tej pory przy każdym pożarze w okolicy ukazuje się ognista postać wrzeszcząca coś w niezrozumiałym języku. Na koniec zawsze woła imię kobiety…

Komentarze

comments