OPOWIEŚĆ DZIESIĄTA – PRZYGODA, KTÓREJ STARCZYŁOBY ZA DZIESIĘĆ

Słyszeliście zapewne wiele mądrych teorii na temat powstawania i istnienia Tęczy i raczej każdy ją widział, choć raz. Może to i prawda, co o Niej mówią, że kropelki, rozszczepianie światła, a tak naprawdę to jej nie ma. No cóż, to zależy dla kogo…
Jechaliśmy z Koniem niespiesznie, rozglądając się po okolicy, ale nie nachalnie i pazernie, za jakąś przygodą, tylko tak, ot, może coś się zdarzy…
I faktycznie, wyjeżdżając zza lasku – Tęcza. Tęcza jak Tęcza, kolorowa, w łuk wygięta, nie zaczyna się i kończy nigdzie. Tyle, że piękna jak Tęcza.
Stanęliśmy obaj i patrzymy jak szaleni. A Tęcza nic. Jest sobie i się cieszy. Jakże by się nie cieszyć, Tęczą będąc. Nie znam nikogo, kto by Tęczę widząc, nie uśmiechnął się chociaż, a najczęściej stają i gały wywalają, rozdziawiając paszczę. Tak, jak my obaj. Koń, wyraźnie w filozoficzno – dedukcyjnym nastroju zapytał:
– Ciekawe, co jest po drugiej stronie Tęczy? –
– A co jest po pierwszej, wiesz? –
– Jak to co? MY! –
– Aha – mruknąłem nieprzekonany.
Nie miałem ochoty spierać się z Koniem, a w każdym razie nie w tej chwili i nie w obecności Tęczy.
Koń był wyraźnie w nastroju poznawczym:
– Słuchaj, a może byśmy sprawdzili, co tam po drugiej stronie? –
– No to dobra!.. Ale jak? –
– Wleziemy na Tęczę i przejdziemy na drugą stronę. –
– Ha! Ale jak się Tęcza z znienacka skończy, to spadniemy na pysk… –
– To by świnia musiała być, nie Tęcza. Widziałeś kiedy wredną Tęczę? –
– No … nie – odparłem z wahaniem.
– No widzisz!- powiedział Koń i poczułem, że sprawa jest postanowiona.
Jemu pozostawiłem znalezienie początku Tęczy. W końcu to on ma ochotę na tę podróż. I wyobraźcie sobie – znalazł! Skierował się pewnie w jedną stronę i dopiero po chwili zorientowałem się, że idziemy cokolwiek pod górę. A pod nami – Tęcza. A jeszcze niżej – Droga i okolice. Kopyta Konia dźwięczały dziwną muzyką, kolory jarzyły tak, że wszystko było kolorowe, jak Tęcza właśnie.
Nagle w dźwięk kopyt Konia wmieszał się jakiś inny, a raczej taki sam, tylko jakby cichszy, choć coraz głośniejszy. Zza grzbietu Tęczy ujrzałem podskakującą w rytm kroków kitę. Dokładnie taką, jaką miałem na szyszaku. Mówiąc szczerze, zrobiło mi się gorąco, bo i szyszak identyczny i łeb Konia znajomy. Ba! I herb na tarczy ten sam! Ale widzę, że on nic, to i ja nic (Koń też). Tysiące myśli przeszło mi przez głowę na wylot. Czy Tęcza wytrzyma? Czy mnie nie zaatakuje? Czy to jakiś krewny? Czy za chwilę nie wyrżniemy z Koniem w taflę lustra?
Przeszli obok. Słyszałem skrzyp rzemieni w zbroi, sapanie Konia, to znaczy tamtego Konia. Widziałem dokładnie oczy tamtego Rycerza w otwartej przyłbicy, jak ja. Przeszli obok.
Szliśmy jakiś czas po Tęczy, już w dół. Koń spytał:
– Widziałeś?
– Mmm…
Więcej nie było o tym mowy, choć, jak sądzę, Koń miał na ten temat swoją teorię. Z resztą mam i ja swoją, ale jest tak niesamowita, że… Nieważne.
Tęcza skończyła się nagle. Nagle zaczęliśmy iść po równym i szarym. Koń stanął, odwrócił się. Spojrzał dokoła, spojrzał na Tęczę. Spytałem:
– No i co, wiesz już co jest po drugiej stronie Tęczy? –
– Jak to co?- odparł Koń. – MY! –

Komentarze

comments