Nie chodzi o biadanie nad upadkiem czytelnictwa (no, może trochę) ani o magii papierowej książki (j.w.) chociaż nie, nie mogę się oprzeć – nowo otwarta książka była jak pierwsze doznania erotyczne – zapach, dotyk, ekscytacja i pożądanie dalszego ciągu… Tego nie da żaden czytnik. Ale może ja czegoś nie wiem o cybererotyce…

Teraz czytam dużo mniej, tak z powodu ceny książek i coraz krótszej ręki, jak i oceanu papieru, z którego coraz trudniej wyłowić coś wartościowego. Krzykliwe okładki i nachalnie promowani hochsztaplerzy intelektualni do których wzdychają egzaltowane hipsteryczki… Tak zwane best selery (swoją drogą to określenie zawsze kojarzyło mi się z nagrodą ogrodniczą) które po sezonie idą w hipermarketach za dziesiątą część ceny. Zanim pójdą na makulaturę. Ja stosuję kod autorski – raz uznany autor jest przeze mnie śledzony i musiałby wypuścić ze trzy kichy pod rząd, bym go sobie odpuścił.
To teraz niewyobrażalne, ale pamiętam czasy, kiedy do księgarni ustawiała się kolejka aż na ulicę. Bo rzucono Miłosza, Orwella czy Faulknera. I kupowało się po kilka sztuk! Dla rodziny i przyjaciół. Bo książka była poważnym prezentem. Bywała tematem nawiązująca do osoby, której się ją dawało, i obowiązkowa dedykacja… Stałem w tej kolejce i byłem strasznie dumny, że jesteśmy tu razem, że choć w opresji cenzury, ciemniactwa i mroków pospólstwa, to jest nas sporo, to możemy przez chwilę pobyć… To też była składowa magii książki.
Byłem wychowany w kulcie książki i czytania. Telewizora nie mieliśmy – co wieczór ojciec czytał kilka rozdziałów jakiejś książki. Nie była to książka dla dzieci, ale też i niespecjalnie oderwana – Borchardta, czy innych marynistów, beletrystyka historyczna Roszki czy Jasienicy, albo zawiłe kryminały z Maigretem, Poirotem czy Marlowem.
Z uwagi na to że mieszkaliśmy dość ciasno, a książek było sporo – zalegały też w tapczanie rodziców. Kiedy byłem chory na tyle, by nie iść do przedszkola, albo w nagrodę za odwagę przy zastrzykach – mama otwierała tapczan i mogłem sobie szperać godzinami w budzących wyobraźnię obrazkach i niezrozumiałych tajemniczych napisach. Największe wzięcie miała encyklopedia – patrzyły na mnie poważne twarze, dziwne zwierzęta i fotografie ze świata. A już najbardziej czarowna była kolorowa wkładka z kamieniami szlachetnymi…
Po drodze była jeszcze jedna przygoda – w pierwszej klasie dużo chorowałem i miałem spore rozległości. Zwłaszcza w umiejętności czytania. Przez całe wakacje moja mama (nauczycielka) wychodząc z nami (ja i dwuletni brat) na kocyk do pobliskiego lasku, nim spuściła mnie ze smyczy, musiałem przeczytać na głos jeden rozdział „Krasnala Hałabały”. Jest to bajka strasznie głupia! I kolejny dowód jak dorośli wyobrażają sobie pisanie dla dzieci – dydaktyczny infantylizm debila i wesołe wierszyki dla idiotów, które nie śmieszą nikogo. Po przeczytaniu całości moja ukochana mama, która też zgrzytała zębami słuchając mojego dukania i bzdur Krzemienieckiej, pozwoliła mi (w drodze wyjątku!) dorysować wąsy, palmy i inne adekwatnie idiotyczne gadżety.
Później, po 22giej ojciec gasił światło, a ja miałem żaróweczkę z baterią i czytałem pod kołdrą. Rodzice oczywiście wiedzieli, dbali tylko, bym nie czytał dłużej niż do północy. I czytałem po kilka książek naraz, z różnej tematyki. W szkole pod ławką, w tramwaju/ autobusie czy zgoła idąc ulicą i zderzając się z ludźmi i latarniami.
Któregoś razu w szkole odbywała się coroczna akcja zbierania makulatury. Taszczyło się do szkoły skrzętnie zbierane i odkładane gazety codzienne i wszelkie możliwe papierzyska. Była norma i ocena. A jako że z „zachowaniem” zawsze był problem, to była bodaj jedyna okazja, by go podreperować. Oczywiście było z tym też mnóstwo zabawy, bo jedna klasa była zasypana do połowy wysokości na wpół rozwalonymi pakami, gazetami i wszelkim papierzydłem. Można było po tym skakać, przewracać się i tarzać zakopując albo wyrzucać w powietrze fontanny gazet. (i dobre „zachowanie” diabli wzięli…) Któregoś razu zmęczony po makulaturowym szaleństwie zacząłem przeglądać. Akurat trafiłem na paczkę z książkami. Już samo to, że ktoś wydał na makulaturę książki, jawiło mi się zgoła świętokradcze. Oglądałem i odkładałem na bok gdy wpadła nauczycielka i kazała się wynosić. Złapałem dwie książki z góry stosiku i chowając nieporadnie chciałem uciec. Pani odkrywszy mój niecny zamiar kradzieży makulatury zgodziła się łaskawie bym je zabrał, ale w zamian miałem przynieść tyle samo innych papierów… Gdy opowiedziałem o tym mamie, ta tylko zgrzytnęła zębami komentując pod nosem upadek etosu i bez zastanowienia zdjęła z półki swoje kolekcjonowane żurnale z wykrojami na wykup książek. Pani w szkole obejrzawszy co przyniosłem – pochwaliła i wzięła je sobie do domu. Tego już mamie nie powiedziałem… A te książki pamiętam do dziś – „Dywizjon ziemi śląskiej nr 304” i „Księżyc nad Nidą”.

Kiedyś zwożąc z budowy do składnicy złomu całą górę żelastwa, w jednym z boksów wypełnionych makulaturą zobaczyłem dwóch meneli. Obok zaparkowali swoje wózki z całodziennym urobkiem. Ze skupieniem poszukiwaczy złota brodzili po kolana w papierach. Każdy miał swój stosik zdobyczy. W międzyczasie wymieniali uwagi na temat różnych zagadnień w literaturze… A swój codzienny urobek złomu i makulatury wymieniali na książki…
13938359_1150681704970220_4102135884981527809_n

Komentarze

comments