Ponure miasteczko, gdzie zamknięto ostatnią kopalnię i fabrykę. Gdzie odsetek samobójstw najwyższy w kraju. A nikt nie liczył samobójstw na raty – bar, gdzie za ostatnie drobne zalewali się żyjący jeszcze z przyzwyczajenia miejscowi zombie. A jakby było mało – poprzedniej jesieni przeszła tędy ciężkim krokiem zaraza.
Przyjechałem tu służbowo na kilka miesięcy. Pokój był skromny ale czysty. Łóżko, stół, dwie szafy (jedna dla mnie)… Gospodyni cicha i nieobecna, jakby zeszła z niej cała chęć życia. Jakby żyła tylko z rozpędu…
Wszystko i wszyscy byli tu … szarzy… Jedynym dysonansem było kilka latawców w kącie podwórka. W różnym stadium budowy, kilka połamanych, kilka z kolorowymi bibułkami i szmatkami.

Chciałem zakończyć tą delegację jak najprędzej zanim to miejsce ubrudzi mnie niezmywalną plamą, zanim zasieje we mnie tą beznadzieję i szarość. Na ogół wieczorem padałem na twarz, ale kiedy byłem mniej zmęczony, w nocy i nad ranem budziło mnie tupanie i śmiechy. Jakiś szczebiot, wyliczanki i przekomarzania. Kiedy zwróciłem uwagę gospodyni – ta zamarła a później uciekła. Nie rozumiałem. Pomyślałem że sam przyłapię i przykładnie opieprzę nie dające mi spać bachory. Którejś nocy, obudzony nasłuchiwałem bez ruchu źródła piskliwych, dziewczęcych kłótni. Jakby… z szafy? Tej drugiej… Do której nie miałem klucza. Przed którą gospodyni stawała czasem jakby nie mogła się zdecydować czy ją porąbać czy pogłaskać… Po otwarciu znalazłem wiszące kolorowe zwiewne sukienki, bieliznę, kokardy…. Wydawało się jakby jeszcze falowały…

Pozbierałem delikatne konstrukcje latawca i dobierając wielkością i kolorami naciągnąłem zwiewny materiał z sukienek. Poczekałem na wiatr…
Kiedy były wysoko – przeciąłem sznurki….
sukienki

Komentarze

comments