Drażni mnie to i wprawia w zadumę nad prawidłami świata. Po pierwsze, że stale się powtarzam, a Kartagina już dawno zburzona, po drugie – że narzekam na dzisiejsze czasy, nawet jak robię to pod przykrywką pięknych wspomnień. I nie wiem jak na to coś poradzić. I nie wiem czy chcę…
Ale czas upływa, świat się zmienia i jak mawia Ryba Piłat – nigdy nie wypijesz rąk dwa razy w tej samej rzece.
Zabawki. (uwaga! Zaczyna się narzekanie!) Dzieciństwo i dorastanie miałem za komuny – siermięga i żadność w swej powszechności przebijały w każdej dziedzinie życia. Zabawki bywały na miarę epoki – bywały skomplikowane i wypasione (jak na ówczesne warunki), ale generalnie byle jakie i bez polotu. Pamiętam kilka takich z górnej półki – głównie to militarne maszyny z gwiazdą czy znaczkiem LWP. Dla starszych był miesięcznik „Mały Modelarz” – doskonałe wydawnictwo ćwiczące sprawność manualną, cierpliwość i ogólne ogarnięcie. Oraz wiedzę historyczną. Ale chodzi mi tu głównie o zabawki dla młodszych dzieciaków. Generalnie społeczeństwo, by nie powiedzieć „biedne”, można określić jako skupione na podstawowych potrzebach walczących z permanentnym brakiem wszystkiego. Stąd pozycja „zabawki” najczęściej była dość daleko na liście zakupów. Jak wspominam swoje zabawki, to pamiętam głównie klocki. Drewniane sześciany różnych kształtów i wymiarów czasem już zdeklarowane jako różne elementy architektoniczne w postaci domów, domków, mostków, daszków itp. a czasem po prostu – drewniane kostki. I te drewniane sześciany, z braku innych elementów musiały służyć za wszystko, cokolwiek sobie właśnie wymarzysz. Były czołgiem. Albo samolotem. Samochodem. Albo żywą osobą. Albo urządzeniem sprowadzającym pogodę, albo trzęsienie ziemi na pobliskie zbudowane miasteczko. Potem stawało się karetką ratującą rannych, by za chwilę stać się wyścigówką a potem łodzią podwodną. A jak biegłem na pole, to był moim pistoletem. To ja, ówczesny dzieciak, nadawałem mu formę, kształt i przeznaczenie. Bo miałem jedną podstawową umiejętność – wyobraźnię. Kreację. Rasowałem świat jak i kiedy chciałem.
Jeżeli zabawka jest zdeklarowana i szczegółowa z detalami – np. taki wycyzelowany samolocik z błyskającymi światełkami, oznaczeniami i każdym detalem (jakże tęskniliśmy i pożądali takich zabawek!) to jest on już do końca swojego życia li tylko samolotem. Nie będzie statkiem na wzburzonym morzu tapczanu, ani cysterną pokonującą strome góry poduszek, ani księżniczką czy wojownikiem. I kiedy skończy się jego lot, ląduje najpierw na półce czy w pudle a potem, połamany – na śmietniku. A wraz z nim szansa na nabycie umiejętności kreacji, na szaleństwo, na umiejętność nieoczywistych rozwiązań i przekraczanie granic możliwości. Na kreację właśnie.
To jest trochę jak gloryfikacja dzieciństwa, bo gdyby to było planem, zamysłem i miało taki właśnie cel – to byłoby cudownie. Ale po prostu taki był nasz świat – szary, ubogi i bez polotu. Dlatego trzeba sobie było radzić. Ale penicylinę też wynaleziono przypadkiem. Dlatego nie znosząc pierdolenia że „za komuny lepiej było” widzę, że przypadkiem kilka rzeczy wyszło zupełnie bez intencji autorów.

Miałem kiedyś jako chłopiec misia. Ale to nie był zwykły miś! Miał ruchome ręce i nogi, bursztynowe oczy, był moim powiernikiem, towarzyszem szaleństw, sparring partnerem. Nie był to jakiś pluszowy mięczak – bywało, że gubił z zakłopotaniem kilka drewnianych wiórów z rozprucia, a wtedy dostawałem od mamy igłę z nitką i robiłem mu operację…
Czasem wspominałem o nim ze śmiechem i nostalgią… Aż moja ukochana postanowiła zrobić mi niespodziankę. Jako że takich misiów już nie ma – uszyła sama. I oto on! Jest tak cudownie pokraczny, że absolutnie jedyny w swoim rodzaju. Jesteśmy kumplami…

Komentarze

comments