Dzwonek do drzwi wyrwał mnie ze środka dość absorbujących zajęć. Coś tam pisałem, coś liczyłem – rzecz odkładana bo niewdzięczna, ale niezbędna do wykonania i dopiero gdy ostatni dzwonek… – aha! Dzwonek! No więc dzwonek wyrwał mnie ze środka dość absorbujących zajęć. Wyrwał, ale nie oderwał. Szedłem do drzwi mamrocząc i zestawiając jakieś dane. Miałem nadzieję szybko spławić, ktokolwiek by to był.
Spodziewałem się akwizytora, żebraka lub administracji (Czasem wydawało mi się, że to ci sami ludzie).
Przed drzwiami stała starsza kobieta nieokreślonego koloru i płci. Tak jak to się dzieje z kobietami wykonującymi całe życie męski zawód – zatracają w dużej części kobiece cechy i stają się dziwacznymi stworami o szorstkim obejściu i zaniedbanym wyglądzie. Trzymała w ręku plik papierów, listę z podpisami i długopis.
-To dla pana a tu mi pan podpisze…- owionął mnie jej nieświeży oddech, popatrzyłem na karton formatu A4, który mi wręczyła – kalendarz.
– Ale ja już mam kalendarz! Od kominiarzy, od śmieciarzy, od kanalarzy, od…
– Takiego pan nie ma – przerwała – pan tu podpisze…- pokazała mi złamanym paznokciem miejsce na liście.
– Ale mnie naprawdę nie potrzeba więcej kalendarzy!- zdobyłem się jeszcze na protest.
– Fakt! – zaśmiała się krótko i sarkastycznie – Mniej ich panu potrzeba niż się pan spodziewa!
„Nie dość, że wstrętna to jeszcze bezczelna” pomyślałem. Nie miałem ochoty ani czasu na durne przekomarzanki, tym bardziej, że baba była mojego wzrostu, dwa razy cięższa i wzrok miała paskudny. Krzywym paluchem wciąż wskazywała mi miejsce na liście.
– No dobra – powiedziałem zrezygnowany – a od kogo tym razem będzie?
– Ode mnie – burknęła.
– To znaczy taka gwałtowna prywatna inicjatywa? – zapytałem i podpisałem się zamaszyście – a ile się należy?
– Eeeee tam – baba była zdegustowana. Wyraźnie dystansowała się od całej kalendarzowej afery – to szef stawia na jasność i przejrzystość – powiedziała to z takim przekąsem, że aż błysnęła wielkimi, żółtymi zębami – że niby mam się opowiadać kiedy przyjdę… – burczała schodząc ciężko po schodach i mrucząc przekleństwa.
Wróciłem do pokoju i rzuciłem kalendarz na stół. Wylądował na stosie papierów, obliczeń i rachunków. Wydał mi się jakiś dziwny. Przyjrzałem się uważniej – zwykła biała tektura – u góry rok, parę listków z wieńca żałobnego, miesiące w słupkach, a na dole napis kursywą „MEMENTO MORI „. No śliczny jesteś kalendarzu (sarkazm się udziela). Ale coś mi się nie zgadzało – popatrzyłem jeszcze raz na miesiące i oniemiałem; zrozumienie powoli podchodziło mi do gardła. Jakoś zupełnie straciłem zapał do rachunków. Kalendarz urywał się gdzieś na początku sierpnia…

Komentarze

comments