Kapeć. Staliśmy na poboczu a ja pociłem się pod słońcem. I pod jej wzrokiem. Chyba nie zdążymy. Stała obok jak niemy wyrzut – tyle strojenia, malowania, starań i marzeń. Wykonywałem niezborne ruchy szarpiąc się z klapą bagażnika, usiłując wyjąć windę nie niszcząc misternie zapakowanych prezentów…
– winda? A po co? – zapytała i chwyciła od spodu za ramę. Drugą ręką odkręciła śruby zgrzytając kluczem.
– przytrzymaj – zakomenderowała, nawet nie zdążyłem pomyśleć i złapałem oburącz ramę, gdzie ona trzymała rękę. Auto osiadło na zdechłej oponie omal wyrywając mi ręce ze stawów, a ona popatrzyła na mnie pogardliwie. Chwyciła oburącz i podniosła bez wysiłku bok samochodu.
– to koło chociaż ściągnij – czerwony ze wstydu szarpałem się z kołem udając że nie widzę jej zniecierpliwienia. Trzymała z boku całe auto stojąc wyprostowana i patrzyła z politowaniem na moją gorączkową szarpaninę. Nagle syknęła i wyciągnąwszy jedną rękę przypatrywała się pękniętemu paznokciowi. Wykrzywiła buzię w podkówkę i mrugała walcząc ze łzami. Na szczęście zdążyłem założyć koło, bo puściła ramę i wóz osiadł ze zgrzytem. Szybko dokręciłem śruby i przytuliłem mocno obiecując, że w pierwszym napotkanym sklepie kupimy lakier jaki będzie tylko chciała!..

Komentarze

comments